Wywiad
Urodziłaś się w Tarnopolu. Jakie posiadasz korzenie narodowościowe i w jakich okolicznościach znalazłaś się w granicach Polski?
Mam częściowo Ukraińskie, częściowo Żydowskie pochodzenie, a że w Polsce spędziłam ponad połowę życia, Polskę traktuję jak swoją drugą ojczyznę.
Mówiłaś płynnie po polsku, kiedy tu przyjechałaś?
Orientowałam się w języku polskim. W związku z tym, że moja rodzina – tata i mama są wielkimi miłośnikami Polski, a zwłaszcza polskiej kultury, radio zawsze grało u nas po polsku. Mieliśmy też polskie czasopisma. Podobnie jak dzieci w Polsce, zawsze mieliśmy z bratem Misia, rodzice natomiast czytali Przekrój, Urodę i Szpilki
Zawsze byłaś świadoma swojego talentu, czy ktoś pomógł ci go odkryć?
Nikt z rodziny nie mówił mi – „dziecko, masz talent”, natomiast zawsze słyszałam – „dziecko, musisz dużo pracować”. Jednocześnie zawsze szanowano moje zdolności, podkreślano, że warto się rozwijać, a rodzice ogromnie wspierali i wspierają mnie w tym do dziś.
Wcześniej śpiewałaś, czy grałaś na fortepianie?
Najpierw śpiewałam. Dziadek uczył mnie piosenek ukraińskich, a babcia żydowskich. W tych dwóch kulturach wyrastałam. Polska też była. Tato świetnie jazzuje, nucił polskie piosenki i chociaż nie wszystko jako dziecko rozumiałam, to coś tam pod nosem sobie pszepszpszepszałam (śmiech).
A potem chciałam już wszystkiego. Kochałam tańczyć, kochałam teatr, chciałam grać na fortepianie… Dość dobrze pamiętam siebie od czteroletniego wieku, i jak gdzieś widziałam tańczących ludzi, to i ja chciałam tańczyć, jak widziałam grających, to chciałam grać. Tata i mama zawsze to wyczuwali i pytali – a ty chcesz? Rodzice i brat obserwowali mnie i jak tylko widzieli, że coś próbuje robić, pytali – chciałabyś tańczyć?, albo – chciałabyś grać? Z mojej strony zawsze była odpowiedź – tak! Śpiew w mojej rodzinie był zawsze, więc na początku śpiewu się nie uczyłam. Owszem, chodziłam na zajęcia do szkolnego zespołu dziecięcego i do chóru, natomiast od czwartego roku życia i przez kolejne 7 lat profesjonalnie zajmowałam się baletem. Bardzo dużo mi to w życiu dało i wciąż daje. Równolegle rozpoczęłam naukę gry na fortepianie. Nadszedł jednak taki czas, że musiałam wybierać i wybrałam fortepian.
Co do śpiewu, to profesjonalnie naukę zaczęłam pobierać dopiero w wieku 19 lat. Były to lekcje prywatne u genialnego pedagoga, wspaniałego tenora klasycznego Mykoły Bolotnoho, w Tarnopolu. To ten wspaniały człowiek utwierdił mnie w moim własnym, bardzo silnym przekonaniu, że będę mogła śpiewać. Notabene, na początku zajęć prawie nic na to nie wskazywało.
Ukraina wydała wielu znakomitych artystów.
Ukraina, podobnie jak Włochy, zawsze śpiewała. To jest bardzo rozśpiewany naród, o śpiewnym też języku. Mamy przepiękne pieśni i niesłychanie bogate dziedzictwo kulturowe, i jest mi zawsze smutno, kiedy ludzie, którzy niezbyt dobrze się w tym orientują, mówią – o, pieśń np. amerykańska, włoska czy rosyjska – to super. A ukraińskie… a co to tam, to nic takiego. Cóż, takie zdanie bierze się z głębokiej niewiedzy, niestety.
A dzieje się tak dlatego, że kultura Pramatki języków wschodniosłowiańskich po prostu ledwo jest znana na Świecie. Takie są realia. Polski naród ma kolosalny twórczy potencjał, a co najważniejsze, Polacy są tego świadomi. Na przykład, tradycję polskiego plakatu uważa się za jedną z najlepszych na Świecie. Polska specjalizuje się w filmie, w latach 80-tych była też znakomita epoka teatru. Obecnie Teatr w Polsce przechodzi metamorfozę, rozwija się, obfituje w nowe formy wyrazu. A polski jazz!!! Każdy naród ma jakieś swoje mocne strony artystyczne. Naród ukraiński posiada typowe, bardzo silne w swym potencjale, ale historia nigdy nas nie oszczędzała, często nasz dorobek był niszczony, a nowe style były prześladowane, wraz z ich prekursorami. Teraz odradzamy się, a wojna z Rosją odgrywa w tym procesie swoją bardzo istotną rolę.
Jak poznałaś Józefa Skrzeka?
Był to rok 1996. Józek zauważył mnie na jakimś jamie, a potem odnalazł mnie w szkolnej bursie w Gliwicach, gdzie mieszkałam. Pamiętam, że zadzwonił na centralny numer, bo wówczas nie miałam komórki. i zaproponował współpracę. Wówczas raczej nie do końca zdawałam sobie sprawy z tego, co to dla mnie oznacza. Dziś z perspektywy lat oczywiście doskonale wiem, jak ważne dla mojego rozwoju muzycznego było i wciąż jest tamto spotkanie, a samego Józefa Skrzeka uważałam i nadal uważam za mojego ojca artystycznego.
Występowaliśmy w wielkich formacjach, słynne to były spotkania koncertowe na przykład w Planetarium Śląskim w Chorzowie. Józek kocha wspólne muzykowania w wielkim gronie. Przez pewien czas istniał zespół „In Corpore”, tworzony z tak wspaniałymi muzykami jak Piotr Wojtasik, Mirosław Muzykant; Violetta Muzykant i Agata Zeliszek tańczyły, a my z Oleńką Poniszowską (wówczas Karmańska) śpiewałyśmy. Graliśmy również na zamkach, latarniach morskich, w podziemiach, teatrach… – w różnych niesamowitych miejscach i o różnych porach doby! Józek niesłychanie misteryjnie łączył różnorodne sposoby i style wyrazu twórczego w całość: klasyka, jazz, pop, rock, teatr, ethno, taniec, malarstwo….. Józef potrafił wydobyć i wyeksponować to, co najlepsze w każdym z artystów, z którymi współtworzył. Na jednej scenie byli obok siebie legendarni twórcy, tacy jak np Tomasz Szukalski, Piotr Wojtasik czy Michał “Gier” Gierzuszkiewicz, Andrzej Urny i ci początkujący. Teraz rozumiem, że takie połączenie w swojej kreatywności emanowało fenomenalną wprost siłą świeżości.
Powstawały całe performanse, absolutnie genialne, jedyne w swoim rodzaju i nigdy żadna forma nie była powtarzana. Józef Skrzek to był pierwszy człowiek po moich rodzicach, pierwszy artysta, dzięki któremu uświadomiłam sobie, że twórczość na prawdę nie zna granic, oprócz tych, które sami ustalimy. Możliwe jest ABSOLUTNIE wszystko! Józef to Planeta. Ogień olimpijski!
Jak trafiłaś na Górny Śląsk?
Kiedy zamknięto w Tarnopolu klub jazzowy, zdążyłam już wcześniej zakosztować sceny i nie chciało mi się pracować wyłącznie w szkole w charakterze nauczycielki. Dla mnie właściwie istniała tylko scena, a na niej – jazz i muzyka klasyczna! Nic poza tym. Był początek lat 90-tych. Było nas kilkoro i zastanawialiśmy się, co z sobą począć.
Wszyscy w tamtych czasach gdzieś wyjeżdżali grać i pamiętam, że wówczas do Polski już się nie jeździło. Nasza czwórka, czyli zespół „ARS-W”, jednak stwierdziła, że pojedziemy właśnie tam. Byłam najmłodsza.
Oni byli około dziesięć – kilkanaście lat starsi. Ponieważ niedaleko Tarnowskich Gór prowadził firmę pewien człowiek, który chciał, żebyśmy dla niego robili prezentacje koncertowe. Przez kilka miesięcy współpracowaliśmy. Niestety, ciągle słyszeliśmy od niego narzekania, że nie ma pieniędzy. No więc kolega i koleżanki z zespołu porozjeżdżali się do Japonii i Turcji czy zatrudnili się na statkach. Dla mnie nic oprócz jazzowej Polski już nie istniało i tak jak stałam, pojechałam wprost na przesłuchanie na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach.
Miałam mocne perspektywy możliwości studiowania, lecz w związku z tym, że nie posiadałam polskich papierów, musiałabym zapłacić ponad 5 tysięcy dolarów za rok szkolny. Takie były warunki Ministerstwa Kultury. Początki miałam więc potwornie ciężkie. Były nawet momenty, że nie miałam co jeść. Byłam pełna rozterek. Do teatralnego chóru nie chciałam iść, bo chciałam śpiewać solo, a solo śpiewałam całkiem źle. Na szczęście z czasem jakoś wszystko zaczęło się układać. Wojtek Sanocki, pianista jazzowy, kompozytor, absolwent Akademii w Katowicach zauważył mnie jako pierwszy, jeszcze zanim pojawił się kontakt z Józefem Skrzekiem. To od Wojtka dowiedziałam się wiele o podstawach jazzu oraz improwizacji. Zaczęłam dużo ćwiczyć.
Wspólnie zagraliśmy kilka koncertów, występowaliśmy ze standardami jazzowymi. Notabene, w tamtym czasie odkryłam dla siebie wyjątkową perłę, zjawisko, którym jest Śląski Blues. Jan „Kyks” Skrzek, Jerzy „Kawa” Kawalec, Michał Giercuszkiewicz, Andrzej Urny, Leszek Winder… i klub „Leśniczówka” w parku Chorzowskim… a jeszcze był w Tarnowskich Górach wspaniały zespół Mr Koala, teraz Koala Band i galeria “Inny Śląsk”… Miałam wielki zaszczyt i byłam po prostu po ludzku szczęśliwa poznać tych wszystkich niesamowitych muzyków oraz też z niektórymi grać. Śląsk uważam za moją drugą Ojcowiznę, moją kolebkę Polską. Notabene, na Akademię, czyli do Instytutu Jazzu w Katowicach, jednak powróciłam, obroniwszy magisterium na wydziale Kompozycji i Aranżacji w 2007. Poznałam tam dużo wybitnie błyskotliwych muzyków, a moim najwspanialszym i najukochańszym Profesorem był Pan Andrej Zubek.
Jak znalazłaś się w Warszawie?
Pamiętam trzy takie momenty. Pierwszy z nich to połowa lat 90-tych. Postanowiłam zdobyć pieniądze niezbędne do nauki w Akademii Muzycznej w Katowicach, więc pojechałam do Warszawy. Tam poszłam wprost do Ministerstwa Kultury w sprawie przyznania stypendium.
Był koniec lata. Wysiadłam na dworcu ubrana w hinduską spódnicę i klapki, przez co wyglądałam tak, jakbym dopiero co wróciła z plaży (śmiech). Miałam wtedy 22/23 lata i doskonale pamiętam ten zdziwiony wzrok elegancko ubranej, w wysokich szpilkach pani z Ministerstwa, kiedy tak ubrana dopytywałam się o możliwości dofinansowania mojej edukacji muzycznej.
Druga wizyta w Warszawie to rok 1998. W Filharmonii Warszawskiej odbywał się koncert zespołu SBB. Był Józek Skrzek, Anthimos Apostolis i Mirek Muzykant (bębny), a ja wystąpiłam wtedy przed nimi jako support, a że wówczas przechodziłam swoją pierwszą fazę zakochania w instrumentach elektronicznych, miałam wystąpić z towarzyszeniem właśnie elektroniki. W ostatniej chwili dowiedziałam się, że niezbędny instrument klawiszowy niestety nie dojedzie (własnego wtedy nie posiadałam) i będę zmuszona całą suitę, jaką przez miesiąc aranżowałam, zagrać z fortepianem. Miałam na tamtą chwilę niewiele doświadczenia plus godzinę czasu na przełożenie mojego programu z „myślenia elektronicznego” na t.zw. unplugged. Ostatecznie wystąpiłam, przypłaciwszy za tamten koncert ciężką nerwicą. Występ został bardzo dobrze przyjęty, ale mnie ta sytuacja wówczas przerosła. Jednak kolosalne doświadczenie zostało zdobyte.
Rok później miało miejsce moje trzecie spotkanie z Warszawą, a powodem ponownie był Józef Skrzek. Tym razem było to 25-lecie SBB w Sali Kongresowej. Ogromna, wielogodzinna impreza. Zostałam zaproszona do zaśpiewania wokalizy do pieśni Józka Skrzeka „Erotyk”. Była tam także Halina Frąckowiak, był śp. Tadeusz Nalepa, Tomasz Szukalski i wiele innych znakomitości. Była tam także Ewa Bem. Józek wówczas podprowadził mnie do pani Ewy i powiedział – Roksi, Ewa, poznajcie się, bo warto. Spojrzałyśmy na siebie i pani Ewa powiedziała – posłucham twojego śpiewu dzisiaj. Potem zawiązała się dłuższa rozmowa, byłam szczęśliwa wyrazić swoją admiracje i wdzięczność Pani Ewie, gdy… nagle ta kobieta, od której buchało nieopisane ciepło i dobra energia, z niesamowitym uśmiechem i czarnymi, błyszczącymi oczami, powiedziała – chciałabyś się uczyć? Odpowiedziałam – chciałabym, ale jestem właśnie po ciężkich przejściach i po prostu się boję znowu wchodzić w tę rzekę, na co ona – wykładam akurat w szkole na Bednarskiej, nie bój się i idź na te egzaminy. Pozbierałam się więc do kupy, pojechałam na egzaminy i dostałam się do jej klasy, a później za dobrą naukę zostałam zwolniona z opłat. Oficjalnie Ewa Bem była moją wykładowczyni w Policealnym Studium Jazzowym przy ul. Bednarskiej, ale nieoficjalnie był to mój dobry, matczyny duch, który mnie wspierał. Bardzo wiele dobrego doświadczyłam współpracując z panią Ewą, ogrom nauczyłam się i bardzo wiele jej zawdzięczam.
Chyba dopiero zespół Mizrah zakorzenił cię w Warszawie na dobre?
Dziewięć miesięcy po tamtym spotkaniu z Ewą Bem znalazłam się na stałe w Warszawie. W szkole prowadzili wykłady muzycy, których znałam wyłącznie z okładek winyli jeszcze z dzieciństwa, na przykład, Kazimierz Jonkisz, Trio Jagodzińskiego, z którym później częściowo zagrałam mój dyplom czy prowadzący zajęcia big-bandu Zbigniew Namysłowski…
Był to też czas, kiedy te wszystkie obecnie znane nazwiska, które sukcesywnie działają w Polsce lub porozjeżdżały się po świecie, można było spotkać wśród studentów w szkole na Bednarskiej. Znakomici Agnieszka Skrzypek, czyli Aga Zaryan, Michał Jaros, Jan Smoczyński i wiele innych.
Dzięki byciu w tamtej niesamowitej atmosferze, dzięki moim nauczycielom, weszłam głęboko w tajniki jazzu. Pamiętam moment, kiedy nauczyłam się, złapałam nerw swingowania. Boże drogi… ile Michał Tokaj, wspaniały muzyk, mój nauczyciel od fortepianu, włożył w to serca! On mi wtedy całą duszę oddał, aż w końcu się nauczyłam. Zapaliłam się wtedy do nauki do tego stopnia, że nawet jak wychodziłam ze szkoły, to tylko na krótko. Przesiadywałam w niej od rana do nocy. Nareszcie dorwałam się do uczelni jazzowej, czego całe życie pragnęłam.
Chodziłam bardzo szczęśliwa, a z tej radości świeciłam tak, że mogłabym być elektrownią (śmiech). Pamiętam nawet jak Jasiu Smoczyński, znakomity pianista, zapytał mnie kiedyś – Roksi, dlaczego ty taka szczęśliwa ciągle chodzisz, a ja mu na to – Janek, ja bym ci powiedziała, ale to jest długa i smutna historia. To właśnie tam doznałam po raz pierwszy poczucia szczęścia w sposób świadomy. Jednak już wówczas, zaczynając naukę w szkolę bardzo dobrze wiedziałam, że chcę pójść własną ścieżką muzyczną. Kiedy przyjechałam do Warszawy, miałam tylko trzy skomponowane przez siebie utwory, ale to właśnie na Bednarskiej powstały następne. Tak, jazz już wówczas był mocno we mnie. Tyle że im więcej nim nasiąkałam, tym bardziej czułam się inspirowana, żeby robić coś swojego i tak powoli rodził się mój Mizrah, co po hebrajsku oznacza Wschód. Motywem głównym do zrodzenia się we mnie tamtych, jak i obecnych kompozycji, służy Jego Wysokość Kontrast Doświadczeń. Ten wątek naświetlę trochę później.
Jaki był skład tego zespołu?
Ryszard Borowski na flecie, Piotr Aleksandrowicz na gitarze, Wojciech Traczyk na kontrabasie i Michał Trela na bębnach. Ten zespół założyliśmy wspólnie z Piotrem Aleksandrowiczem. Później krótko grali z nami kontrabasiści Andrzej Łukasik i Kornel Jasiński. Był to wspaniały skład! To był nie tylko mój pierwszy zespół, ale też wraz z nimi nagrałam swoją pierwszą płytę Mizrah. Graliśmy etniczna muzykę zainspirowaną jazzem.
Powstanie płyty? To wszystko działo się bardzo szybko, wręcz błyskawicznie. Założyliśmy zespół, przez rok graliśmy standardy jazzowe w moich opracowaniach, dochodziły też moje własne kompozycje, a coś aranżowaliśmy wspólnie. Pozbieraliśmy potem to wszystko do kupy i w konsekwencji na moim dyplomie w połowie zagraliśmy jazzowe standardy w moich oraz częściowo Andrzeja Jagodzińskiego opracowaniach – jak już wspominałam, z Triem Jagodzińskiego – a w połowie moje kompozycje z zespołem Mizrah.
Kiedy kończyliśmy szkołę, materiał na płytę już prawie w całości był gotowy. Podczas egzaminów końcowych z polecenia Giny Komasy trafiliśmy na festiwal Nowa Tradycja, którego przewodniczącym był wówczas Czesław Niemen, na rok przed śmiercią. I to właśnie on wręczył nam wtedy Nagrodę Specjalną w postaci nagrania płyty. „Mizrach” została nagrana w najlepszym wówczas w Polsce studiu u Tadeusza Mieczkowskiego i od razu wydana przez miesięcznik JazzForum.
Jak trafiłaś do teatru?
Teatr był w moim życiu od dziecka, jako że dziadek Stepan Danylyshyn był scenografem. Natomiast jako artystka przekroczyłam próg teatru w roku 2006. Teatr zawsze mnie pociągał, ale znając swoją emocjonalność, bałam się w nim zatracić. Najbardziej bałam się ról dramatycznych i tego, że nie wytrzymam ich psychicznie. Zaczęło się od występów z koryfeuszami starej Warszawskiej Romy Witem Michajem oraz Lacym Wiśniewskim, wybitnym tenorem klasycznym Gennadym Iskhakovem oraz z wspaniałą roztańczoną i rozśpiewaną grupą artystów. Tu cyganie i romanse, a jednocześnie Instytut Jazzu w Katowicach i big band – i to jest jeden z przykładów wielce inspirującego kontrastu, o którym wspominałam a w które obfituje moje życie.
Występy z cygańskim programem muzycznym obyły się w Warszawskim Teatrze Żydowskim.
Po tych występach Szymon Szurmiej, ówczesny Dyrektor Teatru, zaprosił Witta, Gennadya, Lilianę Cercel oraz mnie do udziału w spektaklu „Tradycja”, a potem były kolejne spektakle w ciągu ok 15 lat trwającej współpracy. W tamtym czasie przez dwa sezony w Teatrze Rampa grałam w niesamowicie klimatycznym spektaklu „Jaskółka” według I. Turgieniewa w reżyserii Żanny Gerasimowej. Zrobiłam muzykę do niego oraz wcieliłam się w jedną z dwóch postaci głównych.
Żanna Gerasimowa to moja mama teatralna. Dzięki tej współpracy po raz pierwszy odkryłam teatr w sobie, czyli odnalazłam to „coś”, co w pełni mogę dać teatrowi. Później, dzięki żonie Szymona Szurmieja, obecnej Dyrektor Teatru Żydowskiego Goldzie Tencer, odkryłam dla siebie poezję żydowską. Jeszcze chwilę później wspólnie z Moniką Chrząstowską, koryfeuszką znakomitego zespołu aktorskiego Teatru Żydowskiego, stworzyłyśmy sztukę „Taki jeden dzień”, powstał scenariusz na podstawie powieści Sz. Alejhema, a ja skomponowałam muzykę – to było mojo pierwsze tego rodzaju doświadczenie teatralne.
Teatr ma to do siebie, że jeśli już zatrzymasz się w nim na dłużej, to on zaczyna wchodzić w każdy twój zwój, w każdą twoją żyłę, w całą twoją osobowość i zaczyna być częścią twojego DNA. Kiedy po raz pierwszy przyszłam do teatru, dostałam warunek – żadnej statyczności, a wówczas, jak większość muzyków, miałam problem ze zrobieniem na scenie kroku w prawo lub w lewo! A w teatrze na scenie trzeba umieć robić wszystko. Teraz naturalnie czuję się tam jak ryba w wodzie, komponując muzykę do spektakli i wykonując ją na żywo, śpiewając, deklamując, tańcząc, a ostatnio też reżyserując – czyli to wszystko, co lubię robić najbardziej. Teatr to MOJE miejsce!
Odkąd odkryłam teatr w sobie, to za każdym razem wychodząc na scenę z własnymi programami koncertowymi, nie potrafię już ustać w jednym miejscu. Mnie nosi! Teatr też daje ci swobodę do tego stopnia, że na scenie nie istnieje dla ciebie pojęcie „pomyłka”. Pomyłkę po prostu musisz ograć i jest to wręcz super okazja, żeby zobaczyć, na jakim poziomie aktualnie jesteś: teatr to także improwizacja.
Grasz główną rolę śpiewaną w sztuce „Xięgi Schulza”, która została zrealizowana w Teatrze Polskim we Wrocławiu. W jakiej konwencji sztuka ta utrzymana?
Zamysł tego spektaklu przez dłuższe lata dojrzewał w wyobraźni Jana Szurmieja, czyli jego twórcy. Jest to sztuka muzyczno-dramatyczna. Wielowarstwowa, wieloplanowa. Mistyczna, ukazująca w pełni substancję subtelnego piękna całej postaci, którą jest Bruno Schulz. Ok 50 osób, w tym zespół techniczny, tworzą całość spektaklu na scenie, a jeszcze do tego fantastyczna scenografia (Wojciech Jankowiak) oraz nieprawdopodobna ilość przepięknych kostiumów (Marta Hubka).
Wcielając się w postać Lunarnej Bogini, stworzonej przej J.Szurmieja, śpiewam 17 pieśni – tekstów „żywcem” wyjętych z tworów B. Schulza i w sposób absolutnie genialny opracowanych muzycznie przez Marcina Partykę. Jest to rola-wyzwanie, pod każdym względem. I jest to też jedna z moich najulubieńszych ról. Tak naprawdę, Jan stworzył planetę teatralną „Schulz” i zaludnił ją nami, aktorami. A my podchwyciliśmy ideę i tak powstał ten wspaniały organizm „Xięgi Schulza”. Jan Szurmiej jako wielki wizjoner teatru, ciągle poszukuje nowych form wypowiedzi twórczej.
Zawsze oryginalny, pełen świeżych pomysłów pozostaje jednak wierny swojemu unikalnemu stylowi. Jest człowiekiem, który ciągle się uczy i nieustannie stawia sobie coraz to nowe wyzwania, a charakter wyobraźni Jana jest wprost zdumiewający. Dzięki „Xięgom Schulza” miałam wspaniałą okazje, aby w najdrobniejszych szczegółach obserwować, jak powstaje jego dzieło. Pokochałam ogromnie zespół Teatru Polskiego we Wrocławiu, jestem zachwycona ich kunsztem, bardzo wysokim poziomem artystycznym i zawsze ogromnie się cieszę, kiedy działamy razem.
Od jakiegoś czasu częściej przebywasz w Niemczech.
W Niemczech mieszkam i działam od roku 2019. Wielokulturowość tego kraju jest wprost zdumiewająca i ogromnie inspirująca! Ciasno współpracujemy z Ambasadami Ukraińskimi, realizując różne projekty twórcze.
Moim pierwszym krokiem artystycznym było wystawienie spektaklu „Roter Hunger” (Czerwony Głód) o tragicznym losie obywateli wschodniej Ukrainy w latach 1932-33 wg scenariusza Piotra Tymy oraz Izabelli Chruślińskiej, wcześniej też realizowanego przez nas w Warszawskim Teatrze Polskim. Zaproszeni zostali niemieccy i ukraińscy aktorzy, a wspólnie z wspaniałym Wolframem Spyrą zrobiliśmy muzykę do tej sztuki, którą wykonaliśmy na żywo po niemiecku. Spektakl został objęty Patronatem Honorowym Ambasady Ukrainy i wystawiony w Passionskirche, w samo centrum Berlina w 2019.
Zostali wówczas zaproszeni posłowie Bundestagu, a po obejrzeniu spektaklu pełni wzruszenia powrócili do przerwanego dialogu z Ukrainą o uznanie Holodomoru jako faktu ludobójstwa. Taki był mój pierwszy krok. Teraz sukcesywnie rozwija się współpraca z różnymi artystami, w tym też trwa realizacja projektów Polsko-Niemieckich.
Od kilku lat współpracujesz z niemieckim instrumentalistą Wolframem Spyrą .
Tak, jest to bardzo interesujący rodzaj współpracy. Nie tylko koncertujemy wspólnie jako duet „Moon&Melody„, ale też prowadzimy warsztaty o bardzo ciekawej tematyce, organizujemy oraz uczestniczymy w wystawach dźwiękowych. Ciągle się uczymy od siebie na wzajem!
Wydajemy wspólnie płyty Wspólnie prowadzimy też galerię dźwięku i obrazu WorldWideWindow we Frankfurcie nad Odrą.
Z Wolframem dużo razem podróżujemy, dzięki czemu odnajdujemy wiele ciekawych inspiracji. Wolfram jest muzykiem elektronicznym klasy europejskiej wywodzącym się ze Starej Szkoły Berlińskiej, wynalazcą, organizatorem licznych wystaw oraz autorem unikalnych instalacji dźwiękowych.
Spotkaliśmy się w roku 2009 podczas Festiwalu „Schody do nieba” organizowanego przez Józefa Skrzeka i odbywającego się w Chorzowskim Planetarium, gdzie jako jedyna kobieta na tym wydarzeniu reprezentowałam Ukrainę.
Występowali tam także Wolfram Spyra z Robertem Golą – Śląskim gitarzystą od lat mieszkającym w Niemczech. Od tamtego momentu minęło już wiele spędzonych wspólnie z Wolframem lat.
Czy twoje życie to tylko scena?
Nie tylko. Jestem autorką kilku programów: relaksacyjnego „Energetyczny Kamerton” oraz edukacyjnych „roksaNA-VIkaluk” . Sama idea powstania „Energetycznego Kamertonu”, zanim nabrała kształtów programu, dojrzewała w ciągu wielu lat. Wszystko zaczęło się od tego, że niejednokrotnie po zakończeniu moich koncertów podchodzili do mnie różni ludzie ze słowami – odlecieliśmy… albo – ta muzyka ma uzdrawiający efekt. Z początku odbierałam to jedynie jak miłe komplementy, ale z czasem zaczęłam się nad tym głębiej zastanawiać. Jednocześnie praca nad sobą, zarówno jak i współpraca z artystami, obserwowanie relacji pomiędzy nimi w podstawowej mierze sprzyjała powstaniu programu „Energetyczny Kamerton”.
Prowadzę też warsztaty pracy z głosem pt „Jego Wysokość Głos” , na których uświadamiamy sobie związek pomiędzy własnymi głosem a osobowością, zarówno wtedy, jak wchodzimy w obszary improwizacji szeroko pojętej. Jestem bardzo mocno związana z jazzem i na lekcjach indywidualnych przekazuję wiedzę w dziedzinie interpretacji m.in. standardów jazzowych oraz improwizacji skatem. Ale w życiu improwizujemy na co dzień, jest to absolutnie organiczny proces i naturalny stan rzeczy, a więc też naturalnie inspirujący do wykraczania poza jakiekolwiek znane nam granice, do ich obalenia.
Oprócz tego współpracuję z ukraińską gazetą „Nasze Słowo”, wydawaną w Warszawie, w której prowadzę kolumnę „Korale”. Publikuję tam od czasu do czasu moje eseje i opowiadania.
Twoje największe marzenie?
– Przede wszystkim, by być zdrową i żeby moi najbliżsi byli żywi i zdrowi. A dalej – samorealizacja, spełnienie w każdym jego wyrazie. Chcę burzy mózgów we współpracy, chcę współdziałać i katalizować, żyć i odkrywać!
Wywiad przeprowadził Sławek Orwat. Oryginalny tekst wywiadu: Teatr przenika do DNA